Bazyliowy Król

Maksymilian Cegielski, 25 lat, prezenter radiowy i telewizyjny pisze o swoim uzależnieniu od narkotyków i powrocie do życia.

Tagi

Źródło

Elle

Odsłony

4349

Miałem 18 lat, gdy rozpocząłem pracę. Byłem najmłodszym pracownikiem powstającego wtedy `Radia Kolor`. Szybko ze współautora jednego z programów stałem się prezenterem w codziennych blokach i autorem nocnych audycji. Miałem dobry głos i angażowałem się w pracę. Nic innego mnie nie interesowało. Zacząłem zawalać szkołę i wspomagać się amfetaminą, żeby jak najwięcej być na antenie. Narkotyki w moim towarzystwie były czym tak powszechnym, że nawet nie pamiętam swojego pierwszego razu. Codziennie paliło się skręty z marihuaną. W czasie weekendu LSD i amfetamina. Speed, czyli amfetamina, był wtedy najpopularniejszy. Z zabawki na imprezach stał się dla mnie i wielu innych `narzędziem pracy`. Można pracować bez snu przez dwa - trzy dni.

Zaprosili mnie na casting do telewizji w `Canal +`. Nie miałem oporów przed kamerą, byłem pewny siebie. Zostałem współprowadzącym codziennego talk show `Na gapę`. Robiłem karierę, ludzie rozpoznawali mnie na ulicy, używałem życia. Coraz więcej i częściej brałem. Amfetaminę zamieniłem na brown sugar (paloną heroinę) przebój kolejnego sezonu w `Warszawce`. Prowadziłem podwójne życie. Byłem młodą gwiazdą mediów, a wolne chwile spędzałem w towarzystwie dealerów i młodych narkomanów z tzw. dobrych rodzin. W 1998 roku moi ostatni niebiorący przyjaciele zmusili mnie, żebym pojechał do ośrodka dla narkomanów. W ostatniej chwili, bo coraz częściej zawalałem robotę. Po nakręceniu rozmowy z gościem, montażyści musieli się sporo namęczyć, by powycinać wszystkie ujęcia, na których przysypiałem. `Canal+` zrezygnował z mojego programu. Skończyłem współpracę z `Inforadio`. Miałem coraz gorszą opinię.
I powoli staczałem się.

Jesienny sezon

Przyjechałem do Głoskowa na początku listopada 1998 r. Było już zimno. Odechciewało się żyć. Nic oprócz totalnego zaćpania mnie nie podniecało. Zamiast mózgu miałem heroinowy szlam. Ledwo trzymałem się na nogach. Przez pierwsze dni chodziłem w gorączce i mechanicznie wykonywałem polecenia. I tak nie mogłem spać. Dopiero co wstałem z łóżka po odtruciu. Spędziłem tydzień podłączony do kroplówki, naszpikowany środkami nasennymi i przeciwbólowymi. Mój organizm wydalał nagromadzone pokłady narkotyków, oczyszczał się. Komórki uzależnione do ciągłych dostaw opiatu przestawiały się na normalne funkcjonowanie. I wyły z bólu.

Oprócz mnie zjawił się Karol ze śląska. Młody chłopiec o niewinnej twarzy, pokrytej pierwszymi pryszczami. Do przyjazdu zmusili go rodzice. Zorientowali się, że od pół roku nie był w szkole. Sprzedał wideo, sprzęt grający, ich książki, by mieć na marihuanę i wino. Karol nie chciał się leczyć. Najczęściej przysypiał ukryty w kącie. Nie buntował się, nie walczył. W ośrodku drwiono z niego i wytykano go jako nieudacznika.

Gdzie jest życie?

W Głoskowie terapią jest praca - utrzymanie i prowadzenie gospodarstwa. Przed zimą rąbaliśmy drewno, przygotowywaliśmy węgiel, ocieplaliśmy budynki mieszkalne i stodołę.

Po paru godzinach zasuwania na świeżym powietrzu byłem wykończony. Nigdy nie pracowałem fizycznie. Energii dodawał mi Zbyszek, chłopak, który przyjechał dzień po mnie. Nieco wychudzony przez amfetaminę, ale widać było, że kiedyś uprawiał jakiś sport. Włosy miał ufarbowane, ponieważ ukrywał się przed policją. Wcześniej pracował na budowach w Niemczech. Tam zaczął sprzedawać polską heroinę. Policja złapała go na kradzieżach w sklepach i już po paru tygodniach wrócił do kraju. W rodzinnym miasteczku jako człowiek mafii zajął się dilowaniem amfetaminy. Dłużników wywoził w bagażniku do lasu. Używał życia. Aż sam zaczął wciągać więcej niż sprzedawać. W końcu miał na głowie swoich szefów i prokuratora. Uciekł, by się leczyć.

Zawsze imponowali mi tacy jak on. Zaprzyjaśnili my się, bo jemu imponowali tacy jak ja. Ja - eksgwiazda z telewizora, on - gangster. Miałem kompleks profesorskiego syna, inteligenta z miasta. Wydawało mi się, że `życie jest gdzie indziej`, że tworzę tylko fikcyjne światy. Ulica i podwórko jawiły mi się jako prawdziwa scena, pełna krwistych wydarzeń. Zbyszek uważał mój świat za lepszy. Z kulturalnymi ludźmi, mówiącymi językiem jak z książek, obytymi w świecie. Patrząc na niego, myślałem, że skoro on wytrzymuje w ośrodku, to ja też mogę. Choć trudno było w to uwierzyć.

Wstawali my o siódmej rano. Mieliśmy pięć minut, by znaleźć się w przedsionku dworku. Wyglądał jak rezydencja polskiej szlachty. Parterowy, ze strychem pokrytym czerwoną dachówką. Okna mojego pokoju, który dzieliłem z dwoma chłopakami, wychodziły na ule, kawałek starego sadu i pola czekające na pierwszy śnieg. Przed gankiem był okrągły podjazd, klomb zaro nięty drzewami. Z jednej strony rozciągały się ośrodkowe szklarnie i folie, a za nimi płynęła rzeka. Po drugiej stronie podjazdu były czworaki - parterowy długi budynek. Tam mieściła się kuchnia, stołówka, świetlica.

Pięć po siódmej wybiegaliśmy na rozgrzewkę. Najpierw podjazdem, obok czworaków, potem między słupami po starej bramie na polną drogę. Mijaliśmy zabytkowy XIX-wieczny budynek zbożowy, przebiegaliśmy obok garażu, gdzie rozpadał się ciągnik i równie zabytkowa karetka - nasz samochód dostawczy. Dalej wzdłuż drewutni, na plac przed wielką stodołą i chlewnią. Tam ćwiczyliśmy pod wielką kupą węglowego miału.

Nie wolno

Po rozgrzewce mieliśmy dziesięć minut na przebranie się w strój roboczy. Potem dzwon oznajmiał poranną odprawę prowadzoną przez kierownika pracy.

Na pierwszych odprawach śmiałem się. Ludzie po rozdzieleniu zajęć zgłaszali skargi. Ktoś zostawił łopatę w polu, nowicjusz wyszedł z łazienki z podwiniętymi rękawami. A według obowiązujących ich zasad, m.in. musieli dbać o swój wygląd zewnętrzny. Nie wolno im było chodzić z niechlujnie podwiniętymi rękawami. I co z tego? - chichotałem.

Ośrodek dla narkomanów wydawał mi się jakąś surrealistyczną wersją obozu koncentracyjnego. Nic z tego nie rozumiałem, ale domyślałem się, że mój mózg jest jeszcze zbyt zamulony dragami, by poprawnie funkcjonować.

Po pierwszych dwóch tygodniach skończył się okres próbny dla mnie i dla Zbyszka. Karol wyjechał. Nie mógł pojąć, dlaczego się tu znalazł i o co w tym wszystkim chodzi. Wrócił do domu. Rodzice wysłali go do innego, mniej wymagającego ośrodka. Gdzie można było palić, pić piwo, uprawiać seks. Tam Karol poznał starych kompociarzy i z jednym z nich wylądował na Dworcu Centralnym w Warszawie.

Gdy go spotkałem, ledwo powłóczył nogami i żebrał o kasę. Zrozumiałem, że narkomani leczą się na trupach swoich kolegów.

Ja i Zbyszek jako przeżyli my te pierwsze dni, wspierając się. Zostaliśmy oficjalnymi nowicjuszami, co oznaczało trzy miesiące chodzenia w drelichu i pracę od rana do późnego popołudnia. Nie wolno nam było rozmawiać przez telefon z rodzicami ani utrzymywać korespondencji z nikim spoza rodziny. Przyozdabiać siebie ani swojego miejsca w pokoju, śmiać się głośno, za dużo gadać, krytykować domowników, czyli tych, którzy już uzyskali pełne prawa mieszkańców Głoskowa. Nowicjusz nie mógł sam włączyć telewizora ani słuchać muzyki. Pokora i asceza jak w klasztorze.

Dekoracje i kostiumy

Ośrodek prowadziła Ela Zielińska, menadżer całego gospodarstwa i jej były mąż Andrzej - lider duchowy i filozoficzny. Poza tym pracowali zawodowo. Ona, piękna kobieta, w której wszyscy się podkochiwali, była przedstawicielem handlowym dużego koncernu. Andrzej, postawny, ogolony na łyso, zarabiał jako trener w międzynarodowej firmie szkolącej pracowników i biznesmenów.

Andrzej Zieliński prowadził spotkania społeczności. Tłumaczył, że nieważne są dekoracje, kostiumy i rekwizyty. Głosków jest szkołą duchową. Nie jesteśmy pacjentami, którymi zajmują się psychologowie, lecz uczestnikami treningu. Nie chodziło tylko, by przestać brać narkotyki, ale by zrozumieć, dlaczego zaczęliśmy. To mnie olśniło. Nawet się nie buntowałem. Byłem szczęśliwy, że trafiłem do Głoskowa. Uwierzyłem, że to klasztor a nie ośrodek narkomanów. Andrzej był dla mnie wiarygodną postacią. Alpinista, wspinał się w całej Europie, w Himalajach, zwiedził Indie i Cejlon. Był częścią zespołu, z którym Marek Kotański zakładał ośrodek w Głoskowie. Wtedy pierwsze w Europie Wschodniej miejsce dla narkomanów. Dostali od ministerstwa budynki po likwidowanym ośrodku dla upośledzonych dzieci. Pacjentów przyjeżdżało mnóstwo. Mało kto zostawał na dłużej, bo Kotański wprowadzał kolejno zakazy stosunków męsko-damskich i palenia.

Na początku lat 90. Głosków przestał być miejscem dla starych alkoholików i heroinistów. Zaczęła przeważać młodzież uzależniona od amfetaminy, marihuany i LSD. Gdy przyjechałem, średnia wieku wynosiła od 20 do 22 lat. Nie zatrudniano już kucharek, kierowców i robotników. Wszystkie prace wykonywali my sami. Kotański odwiedzał nas tylko w rocznicę założenia Głoskowa.

Bez czasu na myślenie

Po porannej odprawie szliśmy na śniadanie, przygotowywane przez zespól kuchcików pod przewodnictwem szefa kuchni. Gotowali, jak umieli, z tego co mieli. Latem dużo sałatek z kapusty, pomidorów, a nawet bazylii. Warzywa sami hodowaliśmy w szklarniach. Z pól zbieraliśmy ziemniaki, marchew, rzodkiewki, pory, selery. Sery, masło i inne rzeczy kupowaliśmy ze skromnego budżetu, do którego często dokładali się rodzice. Mięso trafiało na stół co drugi dzień. Z naszej hodowli oczywiście. Świnie, krowy i kury zabijali specjaliści ze wsi. Ale kto akurat był chlewniowym, musiał pomagać.

Nad wszystkimi pracami gospodarczymi czuwał Hubert, były pacjent, który zakochał się w Głoskowie i już tu został. Dobry duch tego miejsca, starszy mężczyzna, miał zawsze więcej energii od nas. Co chwilę ktoś prosił go o radę: jak kopać rów, czy krowa nie jest chora, jak przybić deski, jak pomalować ścianę. Kiedy przyjechałem, szefem kuchni był Bogdan zwany Latającym Bąkiem, ponieważ miał problemy z trawieniem i ciągle puszczał gazy. Poza tym nie lubił się myć i prać swojej bielizny. Wielki, gruby, roześmiany. Po pracy wkładał błyszczący dres adidasa, złoty łańcuch i drogie, sportowe buty. Fascynowało go, że właśnie ELLE wybrało mnie na jednego z dziesięciu najlepiej ubranych Polaków. Uważał, że jest przedstawicielem kultury rapowej, ale najchętniej słuchał disco. Jego rodzina należała do warszawskiej śmietanki towarzyskiej, ale nie miała czasu na zajmowanie się dziedzicem rodu. Bogdan wychował się na podwórku. Razem z kolegami okradał wille i staruszki, zabierał rowerzystom ich maszyny, biznesmenom telefony komórkowe. Ciągnął amfetaminę i żywił się w McDonaldzie. Podobno kiedy przyjechał do Głoskowa, nie mógł zmieścić się w żaden drelich i mówił zdaniami z filmów gangsterskich. Jego resocjalizacja trwała już długo i szła bardzo opornie.

Tej zimy jego najlepszy kumpel bez słowa uprzedzenia wyjechał do domu, drugi chłopak z ich paczki następnego dnia zamiast do szkoły pojechał do stolicy i z miejsca zaczął brać. Bogdan płakał przez dwa dni, ale został. Postanowił wrócić na miesiąc do nowicjatu. Znów, jak po przyjeździe, nie miał przywilejów tylko obowiązki. Dużo pracy, mało przyjemności. Nie miał czasu na myślenie.

Przyjąć glajfę

Na dworze sypał nieg. Tłoczyli my się w przedsionku, czekając na dzwon do pracy. Nam - nowicjuszom - nie wypadało żartować i dowcipkować, powinniśmy tylko słuchać rozmów domowników. Zbyszek pracował solidnie, ale nie potrafił być pokorny. Pewnego dnia prawie pobił Bogdana, wtedy szefa kuchni, który kazał mu obrać ziemniaki. Krzyczał, że takich jak on to zostawiał w lesie na golasa i nie będzie mu rapowy pajac wydawał poleceń. Potem bardzo przepraszał, że go poniosło. Ale żeby zostać w Głoskowie, przyjął glajfę, czyli ogolenie na łyso oraz funkcję lokaja. Musiał wykonywać wszystkie prośby: robić ludziom herbatę, rozwieszać pranie i czyścić buty. Przez dwa tygodnie był na każde zawołanie,

Tak jak Zbyszek miałem problemy z wyciszeniem się i słuchaniem młodszych ode mnie ludzi, którzy dłużej mieszkali w ośrodku. Nie umiałem pogodzić się z tym, że chłopak, który nie skończył żadnych szkół i nie pracował jak ja, wydaje mi polecenia. Tęskniłem za dawnym życiem. Za nocami w klubach, w szybkich samochodach, z których waliła muzyka, a na siedzeniach popełniano wszystkie grzechy świata. Czyszcząc kible, tęskniłem za światłem reflektorów i blichtrem, za wywiadami dla brukowców. Zapadając się po obiedzie w fotelu w sali kominkowej, odlatywałem w myślach do Warszawy. Nie mogłem znieść tego sposobu życia. Rozmów o codziennych sprawach, wieczornego picia herbaty i gry w szachy przy muzyce cicho sączącej się z radioodbiornika. Nie mogłem zrozumieć Zbyszka, który mówił, że wreszcie znalazł prawdziwy dom.

Wiesiowe wędrówki

Przeszła zima, skończyłem w terminie nowicjat i zostałem domownikiem. Świat się zazielenił, zapachniała ziemia. Pracowaliśmy w polu, w szklarniach pojawiły się pierwsze rozsady. Przesadzaliśmy je potem do folii, pielęgnowaliśmy i patrzyliśmy, jak rosną. To było dla mnie coś absolutnie nowego. Przestałem tęsknić do dawnego życia. Nic, czego wcześniej się nauczyłem, nie przydało mi się w Głoskowie. Nowe mody, trendy i pasje, które opanowywały `Warszawkę`, na naszej planecie nie miały znaczenia. Ważniejsze od nowego filmu w kinach było to, że zrobiło się ciepło.

A Wiesław, jeden z dwóch podopiecznych, których Monar `odziedziczył` po sanatorium dla upośledzonych dzieci, rozpoczął wycieczki po całym terenie. Jasiu, mój kolega z pokoju, opiekował się Wiesiem. Ciągle go szukał, żeby zaprowadzić na posiłek i nakarmić. Wiesław miał w dzieciństwie porażenie mózgowe. Przekroczył już pięćdziesiątkę i gdyby nie złote życie w Monarze, zapewne już by nie żył. Kolejni `wiesiowi` mieli za zadanie troszczyć się o niego jak o dziecko, którym zresztą był. Spędzał dni, przeszkadzając wszystkim w pracy. Zbierał kawałki sznurka, splatał je w supełki, później dołączał do wielkiej kuli, która rosła z roku na rok. Oprócz Wiesia w Głoskowie mieszkał też Andrzejek. Nie umiał pisać, czytać ani rozpoznawać cyfr. Bardzo dużo mówił. Kolekcjonował stare radia, które rozmontowywał, lutował i nastawiał na program I Polskiego Radia. Gramolił się Jasiowi na plecy i pytał go, czy wie, że ten stary diabeł, czyli Wiesio, znowu narozrabiał. Jasio wzdychał, bo wiedział już, że jego dziecko narobiło w gacie. Czekała go godzina prania i domywania podopiecznego.

Herbatki

Przyszło lato i zostałem szefem kuchni. Nazywali mnie Bazyliowym Królem, ponieważ dodawałem ją do wszystkiego. Uważałem się za wzorowego członka społeczności. Dużo pracowałem, wykonywałem polecenia, nie buntowałem się. Okazało się, że ludzie czuli, iż traktuję ich z góry. Na jednym ze spotkań wysłuchałem straszliwej krytyki i myślałem, że zapadnę się pod ziemię. Wyszły na jaw moje grzechy: zarozumialstwo, przechwalanie się, brak szacunku dla innych. Efekt - ogolenie głowy i funkcja lokaja. Potem tzw. herbatki. Każdego musiałem zaprosić na herbatę i odbyć z nim co najmniej półgodzinną rozmowę. Poznałem dokładnie losy tych ludzi i jeszcze bardziej poczułem się z nimi związany.

Chciałem, żeby my razem coś zrobili. Coś innego niż praca w polu. Na rocznicę istnienia ośrodka przygotowaliśmy spektakl wg `Polowania na lisa` Sławomira Mrożka. Pod gruszą zbudowaliśmy amfiteatr z kostek słomy. Każdy dostał zajęcie: przy scenografii, jako sufler, specjalista od efektów specjalnych, czy jako aktor. Doszło do wydarzenia, które było dla mnie jednym z największych przeżyć. Reżyserowałem, zmuszałem wszystkich do wysiłku, tłumaczyłem, jak powinni myśleć o swoich rolach. Uważałem, aby nikogo nie zranić. Pierwszy raz zrobiłem coś z ludźmi nie dla pieniędzy czy sukcesu.

Kurczak

Tymczasem naszej koleżance Magdzie lato zawróciło w sercu. Przyjechała z dużego miasta. Miała 18 lat, już od paru lat brała heroinę. Trochę handlowała, trochę się puszczała za kasę. Zaliczyła już jeden ośrodek. Wyjechała stamtąd z chłopakiem, z którym miała romans i razem łykali po kryjomu różne tabletki z apteczki.

Magda została podopieczną Zbyszka. Niska, pucołowata dziewczynka, pozująca na dorosłą. Jeśli ktoś chciał ją wkurzyć, nazywał ją kurczaczkiem. Świeżo przybyli potrzebowali wsparcia, Magda szczególnie. Jej nowicjat trwał już piąty miesiąc. Była lokajem, ogoliliśmy jej głowę, dostała zakaz mówienia. Nic nie pomagało.

I jeszcze zakochała się w prezesie społeczności. Przystojnym brunecie, najwyżej w hierarchii postawionym chłopaku, który już kończył leczenie. Jemu też odbiło na jej punkcie. Lato szalało, hormony buzowały, oni odlatywali, wpatrując się w siebie. W końcu razem wyjechali. Zniknęli nam kompletnie z oczu. Prezes był moim bliskim kolegą, ona podopieczną mojego najlepszego kumpla. Przeżywaliśmy ich wyjazd. Przez te parę miesięcy zżyłem się z nimi bardziej niż z ludźmi, z którymi wcześniej w mieście pracowałem. Nie łączyły nas narkotyki, balangi, projekty programów telewizyjnych. Po prostu mieszkaliśmy razem, śmialiśmy się, chodziliśmy w niedziele na spacery, prowadziliśmy gospodarstwo. Nigdy nie byłem nawet na koloniach, a teraz stałem się częścią prawdziwej komuny.

Warszawski deszcz

Po roku wróciłem do Warszawy. Zostałem Monarowcem - absolwentem Uniwersytetu Życia w Głoskowie. Prócz matury i międzynarodowego certyfikatu nurka to jedyny dyplom, jaki uzyskałem w życiu. Ciężko zapracowany. Jestem z niego najbardziej dumny.

Potem wyjechałem do Indii, zarażony opowieściami Andrzeja Zielińskiego. Zrozumiałem, że kariera nie może być jedynym motorem życia.

Usiłuję nie wsiąknąć w `warszawski deszcz`, nie mam komórki i prawie nie chodzę na imprezy. Nie wróciłem do telewizji. Piszę teksty do radia i recenzje filmowe. Pracuję nad dziennikiem z podróży do Indii. I jak najszybciej chcę wyjechać z powrotem do Azji, gdzie ludzie nie postrzegają życia jako ciągłej wspinaczki do pieniędzy czy kariery. Czasami w drodze na jazdy konne wpadam do Głoskowa. Coraz rzadziej, bo prawie nikogo tam nie znam. Moi przyjaciele z leczenia w większości zaczęli nowe życie i ciężko pracują, żeby odnaleźć się w rzeczywistości. Ośrodek był tylko treningiem, przygotowaniem do zmagań z życiem. Teraz sprawdzamy, ile się nauczyliśmy.

Oceń treść:

0
Brak głosów

Komentarze

poviss (niezweryfikowany)

Bardzo ładnie. Dobrze że się mu udało. Słucham jego audycji na Radiostacji - są OK.
Mogę tylko polecić książke "Masala ". Opis jego wypraw do Indii.

Jednakże myśl książki przeczy ostatnim zdaniom artykułu.

Polecam

Zajawki z NeuroGroove
  • LSD-25
  • Marihuana
  • Pozytywne przeżycie

Gorący, parny letni wieczór/noc. Wszystko, czego potrzeba do szczęścia, czyli --> ja, kwas i las!

20:15 – Intoksykacja. Jeszcze w domu, kartonik trafia tam gdzie czuje się najlepiej, a więc pod mój język. Trwają ostatnie przygotowania – zgrywanie muzyki na mp3, pakowanie prowiantu i śpiwora do plecaka.
Pół godziny później zakładam plecak i dziarsko wychodzę – humor dopisuje, co jest zapewne już pierwszym efektem zażytej substancji.

  • Grzyby halucynogenne
  • Pozytywne przeżycie

Festiwal Psytrance-owy w Bieszczadach. Pozytywne, festiwalowe nastawienie. Byłem pewny, że otoczenie jest bezpieczne i w razie złych doświadczeń mogę liczyć na pomoc mojego towarzysza, tripsitterów albo innych festiwalowiczów

Drugiego  dnia  festiwalu,  około  północy  spożyliśmy  z  towarzyszem  po  połowie  dawki suszonych  grzybów  psylocybinowych.  Pałaszowaliśmy  je  w  namiocie  na  chlebie  z  powidłem,  nie spodziewając  się  specjalnych  fajerwerków.  Grzyby  miały  podobno  działać  bardzo  słabo.

  Zaraz  po zjedzeniu  spakowaliśmy się i  poszliśmy  na  szczyt  wzgórza  na,  trwający  w  najlepsze  od  dwóch  dni, festiwal. Skierowaliśmy się w stronę leśnych ścieżek, które biegły między scenami i wypatrywaliśmy pierwszych grzybowych efektów. 

  • Piper methysticum (Kava kava)



alt=""

title="Kava Kava"

height="100" width="100" />


  • Marihuana

Juz od dawna planowalem zapalic MJ...pierwszy raz. Bez zadnych obaw czy

wahan, po prostu bylem zdecydowany aby w koncu to zrobic. Jednak prawdziwym

uzywkowiczom zawsze wiatr w oczy...po wysluchaniu wszelkich rad co do

pierwszego razu, postanowilem zapalic w samotnosci, jednak jeszcze nie

wiedzialem kiedy przejde ten chrzest. Wczesniej mialem wiele problemow z

zalatwieniem ziela, ale tak to juz jest, kiedy nie ma sie zbyt duzych

znajomosci...juz prawie dawalem za wygrana, gdy nagle przyjaciolka

randomness